Kartka z 13-ej
głodówki leczniczej
Łeba 2010
























Już po raz trzynasty głodowaliśmy nad morzem, w oblanej słońcem Łebie pod bacznym okiem pani doktor Grażyny Ziółkowskiej. Uczestnicy wysłuchali wykładów pani doktor dotyczących fenomenu głodówki, a także zdrowego życia i odżywiania, leczenia żywieniem. Gimnastykę poranną i wieczorne ćwiczenia relaksacyjne z elementami automasażu, prowadził Jerzy Niczyporuk, który też uczył masażu polinezyjskiego i świecowania uszu.







Zajęcia z shiatsu, a także gotowania makrobiotycznego po polsku prowadzone przez mistrza kuchni Stefana Poprawę cieszyły się wielkim powodzeniem.
Na własnej skórze przekonaliśmy się, że aby głodówka była pożyteczna dla organizmu, należy, po pierwsze, zaakceptować niedogodności, które ze sobą niesie, a po drugie zająć się słuchaniem własnego organizmu. Bo przy uważnym słuchaniu można wiele się dowiedzieć na przyszłość.
















Dotychczas z głodówki wiosennej wysyłaliśmy kartki. Tym razem posyłamy listy – trochę jak liście wystawione na słońce, trochę jak listy – sekrety ukrywające w kopercie, wysłane e-mailem, ale jednak listy.

Szanowna Redakcjo!
Nie jestem jeszcze wegetarianką ale chcę spróbować czy ta bajka jest dla mnie.
Niestety mam kilka nałogów i wiem jak trudno się od nich uwalniać. Głodówkę chcę zrobić profilaktycznie – dla zdrowia, aby nabrać dystansu dla panów nad panami: kurzych piersi, papieroska i wieczornego drinka. Jestem ciekawa, czy naprawdę głodówkowy detoks ułatwi zmianę nawyków? I czy ja, która nie jestem pewna sukcesu tej metody mogę spróbować? Czy głodówkę w ogóle można zrobić na próbę? F.Z.

Droga Czytelniczko!
Dziękuje za szczery list. Ma Pani konkretne intencje: poprawę zdrowia, rzucenie nałogów, zmianę nawyków żywieniowych.
Głodówki nie da się zrobić na próbę. Głodówkę – niezależnie jak długo ją pani pociągnie zrobi pani na pewno i naprawdę. Żeby się dobrze przygotować i nie jeść potrzebna będzie determinacja i hart ducha. W grupie będzie łatwiej i mam nadzieję, że ta determinacja przyniesie pani wymierne korzyści. Pozdrawiamy, red.

Szanowna Redakcjo!
Głodówkę zakończyłam 2 dni po powrocie. Zrzuciłam w sumie 12 kg, choć nie dopadł mnie wilczy apetyt. W pracy i w domu dziwnie się na mnie patrzyli – jak na jakąś świętą i trudno było mi znosić te współczujące westchnienia. 2 dni na soku grejfrutowym i kolejne 2 dni na wywarze z eko-włoszczyzny. Trzymam się z dala od pokus. Dziękuje organizatorom i pani doktor za ciekawe wykłady i troskliwą opiekę. Nie myślałam, że aż tak robią nas w konia producenci śmieciowego jedzenia, kosmetyków z serii krótka piłka i gmo farmaceutykobiznes. Nigdy nie zapomnę tej błogiej ciszy, wylegiwania się na pustyni, fok na brzegu i jasności myśli cieszącej się samym istnieniem. Energii czerpanej ze słońca, szumu fal, zapachu lasu i poruszania się w kluczu wspólnego spaceru, jak ptak. No i ta orzeźwiająca kawa z rana ... w lewatywie. Pozdrawiam odrodzona, F.Z.
















Przed wymarszem na ruchome wydmy.







Drugi turnus spaceruje i odpoczywa pokonując dziennie dystans kilkunastu kilometrów.










Dziennik z głodówki
czyli jak przeżyłem 10 dni bez jedzenia



Piątek 16 kwiecień 2010
Piątek był ostatnim dniem jedzenia czegokolwiek. Od wielu lat przygotowywałem się mentalnie do tej chwili, od miesiąca starałem się nie przejadać, ostatni tydzień żywiłem się po wegańsku bez kropli alkoholu i ze szczególną uwagą dobierając tylko lekko strawne dania, nietłuste, niesolone i niesłodzone.
Kolacyjne piątkowe jabłko przemieliłem w ustach, wyssałem z każdego gryza wszelki sok, a to co zostało: suche trociny wyplułem – to się nazywa wyciskarka do soków, sama natura! Ten ostatni sokowy posiłek spożyłem na dworcu PKP we Wrocławiu – i chyba bardziej z nudów niż z głodu.
Zmarzłem. Zastanawiałem się czy to już głodówkowe zimno czy też aż tak ciągnie od betonowej posadzki. Obserwowałem ludzi, ich zachowania i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że budzę się z letargu ostatnich lat. Proces się rozpoczynał.
Zacierając zgrabiałe ręce śledziłem wskazówki zegara. W pociągu nachodziły mnie dziwne myśli – czy aby ktoś z tu obecnych nie udaje się tam gdzie i ja. Dziadka wykluczyłem widząc jak łyka tabletki – ten gość woli się truć chemią niż samoleczyć.

Sobota 1 dzień
Na spotkaniu dowiedzieliśmy się, abyśmy starali się Sprawy Ważne (tu: szeroko pojęte Zdrowie), stawiać nad Sprawy Pilne (tu: codzienny harmider życiowy); bo tylko wówczas będziemy mogli wejść w bliższy kontakt ze swoim Ja, a to jest niezbędne, aby zrozumieć Sens Istnienia. Zrobiłem lewatywę, wykąpałem się i poczułem się supernowo. Zero uczucia głodu – to jest to o czym mówiła Agnieszka Olędzka, grupa dodaje sił, nasze pole morfogenetyczne dodaje nam mocy. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, to nie to co w domu.
Ważę 71 kg, przy wzroście 174.

Niedziela – 2 dzień
Stefan Poprawa zrobił pobudkę grając wesołe melodie na fletach, potem wyszliśmy z Jurkiem Niczyporukiem: przestajemy chodzić jak pingwiny… zaczynamy chodzić jak chodziarze. Dzięki temu udrożnimy kanały energetyczne i rozruszamy stawy bioder oraz ramion. Testuję i to działa!

Poniedziałek 3 dzień
Po ćwiczeniach idziemy przez las i wyjemy – Jurek jako znawca kultury Indian, tłumaczy nam jak ważny jest to rytuał, ile napięć i złych emocji w ten sposób wyrzucamy z siebie. Wyjemy, starsi i młodsi, biznesmen i bezrobotny, wszyscy razem. Po spacerze jest codzienne poziomowanie wątroby i rowerek na leżąco – aby wzmocnić ukrwienie mięśni nóg, by nie gromadziły się w nich zakwasy. Po poziomowaniu wątroby, idziemy na wykład pani doktor o zdrowym żywieniu. Kończymy go medytacją.
Tej nocy dużo piszę, nie mogę spać, czuję się dobrze, bez potrzeby snu… niesamowite.

Wtorek 4 dzień
Budzimy się przed szóstą, o siódmej rozbrzmiewa magiczny flet Stefana. Przez okno w dachu i kilka mniejszych bocznych wita nas błękit nieba i wstające słońce. Jest gorąco, obydwaj dziwimy się czemu nie marzniemy – czwarty dzień, już powinno być zimo itd.
Ogólnie czuję się zgaszony, osłabiony – chyba mam kryzys. Po powrocie biorę z kuchni kubek czarnej kawy – robię lewatywę. Kawa podana doodbytniczo pomaga wątrobie w oczyszczaniu. Lewatywa pomogła na krótki czas. Na spacerze rozmawiam z kobietą, która mieszkała w Brazylii, potem podróżowała po północnej Rosji, odwiedziła Mongolię – jest rozkoszą móc słuchać jej opowieści. Po ponad 3 godzinach spaceru wracamy do hotelu. Jestem padnięty – mam kiepską kondycję. Boli mnie głowa. Miewam mdłości. Poziomuję wątrobę, robię rowerek.
Miały być tańce, ale nikt nie ma ochoty na fizyczną aktywność, prosimy, aby zrobić dziś świecowanie uszu. Dzień kończymy medytacją – usypiam w jej połowie.
Tej nocy nic mi się nie chce – nawet pisać, ani oglądać telewizji, leżę. Śpię twardo – śnię o jedzeniu, o działce i imprezujących w mojej altanie wandalo-pijakach, o rozkosznym erotycznym spotkaniu w jakiś ruinach…

Środa 5 dzień
Budzę się przed siódmą, w sufitowym oknie widzę granatowe niebo, pada deszcz z gradem. Zakładam, że dziś gimnastykę poranną zrobimy na sali. Kiedy godzinę po tym, schodzę na dół, przy recepcji jest już grupa ludzi, z inicjatywy Jurka, śpiewają pieśń na zmianę deszczu w słońce… i na pewniaka kierują się ku wyjściu… cóż mi pozostaje, wciąż pobolewa mnie głowa, jestem sceptycznie nastawiony do wychodzenia na pochmurne zewnątrz. Biegamy po zimnej wodzie – aż łamie w kostkach. Powietrze jest rewelacyjne, wilgotne i charakterystyczne. I co najważniejsze wygląda na to, że Jurkowe śpiewy wywołały słońce przebijające się jeszcze niemrawo przez chmury, ale już obecne. Idziemy do lasu, wśród sosen ćwiczymy indiańską sztukę generowania mocy, Jurek nadaje temu zabawny – głodówkowy charakter. Mamy super ubaw, a przy okazji witalizujemy całe ciało fizyczne i mentalne. Na zakończenie wydajemy dźwięki, wyjemy w ton samogłosek – to doskonale udrażnia gardło, oczyszcza ze śluzu, a co najważniejsze energetyzuje organizm. Wracamy naładowani energią.
Mamy prawie dwie godziny na wizyty pani doktor, robiącej obchód po pokojach, sprawdzającej, kto jak się czuje. Mój współlokator ma się lepiej ode mnie, robi regularnie lewatywy – ja mam świadomość, że mój ból głowy to zatrucie, że lewatywa pomogłaby, ale postanawiam się przemęczyć.
Włączam na laptopie film o poszukiwaczach Arki Noego – oglądamy go z Jarkiem, kończymy akurat, aby pójść na wykład. Na wykładzie pani doktor mówi o Biologii Totalnej, na konkretnych medycznych przykładach pokazuje jak powstają schorzenia, włącznie z tymi najpoważniejszymi. Często są one spowodowane naszymi emocjami, myślami, napięciami. Nie dajemy jej skończyć o czasie – jest tyle pytań.
Po przyjściu do pokoju, korzystam z chwili intymności i próbuję dać upust chęci wymiotowania, ale nie mam czym.
Jurek zaczyna swoje zajęcia od gry na wielkiej muszli, następnie pyta co chcemy, czy tańczyć czy medytację w tonie fal teta przy akompaniamencie jego gry na bębnie oraz fletu. Zanurzamy się w sobie, pływamy w różnych wymiarach, przełamujemy czas i przestrzeń. Namawiam Martę na bilard, ale ona ma ciężki dzień – nie była na gimnastyce ani na spacerze.
Stefan na wykładzie o makrobiotyce ukazuje jak dobór jedzenia wpływa na nasze codzienne życie. Wywiązują się enigmatyczne dyskusje. Prowadzący puentuje to zwięźle: nie bądźmy nadgorliwi – bo skończymy jak ta meduza, otóż stworzono jej laboratoryjnie idealne warunki, a ona właśnie z tego powodu zdechła… znajmy zasady zdrowego żywienia, przestrzegajmy ich, ale nie bądźmy ich niewolnikami.
Na zakończenie dnia – medytacja.
Ważę 67 kg

Czwartek 6 dzień
Budzimy się niemal jednocześnie, patrzę na zegarek, jest 6:25.
Tego ranka odkrywam, czemu tak wcześnie i czemu jednocześnie budzimy się od kilku dni. Mieszkając na poddaszu, jesteśmy narażeni na ptaki, na duże i krzykliwe ptaki, które biją się tuż nad naszymi głowami na miedzianym dachu.
Tej nocy miałem znowu sny – jak miło!
Leżymy obserwując ponure niebo. W radio mówią o przyspieszonych wyborach prezydenckich. Wymieniamy uwagi. Zaczyna padać grad. Radio mówi o temperaturach poniżej 10 stopni Celsjusza. Czujemy się dobrze. O siódmej w ślad za dzwonami miejskimi, rozbrzmiewa flet Stefana.
Jurek wielkim szamanem jest! Z gradu i deszczu sprzed chwili, po Jurkowym odśpiewaniu jakiejś para-indiańskiej pieśni, opad ustał, a odległe przebłyski błękitu zwiastują słońce…
Idziemy ku morzu, wczoraj biegałem boso po lodowatej wodzie, dziś jest (ponoć tylko 3 stopnie ciepła…) za chłodno, biegnę przy wodzie w butach. Wiele osób biegnie boso… to jest plus bycia na głodówce – zaziębienie jest niemożliwe. Jurek akcentuje wagę śmiechu w utrzymaniu zdrowego organizmu. Zaczynamy opowiadać kawały, proponuję taki: dwie świnki jedzą sobie u korytka, jedzą i jedzą i jedzą, zajadają się na maxa, w pewnym momencie jedna z nich zaczyna zwracać, jej koleżanka mówi – hej, nie dolewaj… aż tyle nie zjemy!
Czuję się rewelacyjnie! Żadnego bólu głowy, żadnych mdłości. Przypływ sił, wręcz euforia. Zdaje się, że to już po przełomie. Trwa obchód pani doktor, dzielę się z nią swoim stanem – potwierdza, że mogę być już po przełomie. Euforia narasta.
Sauna grzeje arcy-skutecznie, pocę się, oczyszczam. Kiedy zważę się, ujrzę 66 kg.

Piątek 7 dzień
Usnąłem dopiero po pierwszej, a teraz budzę się przed szóstą… z nieba leje się błękit, ptaki krzyczą o pogodnym dniu, wstaję uchylam okno w dachu, przemywam twarz, płuczę usta z nieprzyjemnego smaku i biorę się za pisanie.
Jurek mówi, żebyśmy ćwiczyli łamiąc to co nas krępuje i abyśmy usłyszeli swoje wnętrze, pokochali je i jemu służyli, a wówczas i tylko wówczas będziemy zdolni dawać innym czystą miłość. Próbujemy, każdy na swój sposób, ci co są tak przywiązani do schematów, że nie mogą ich przeskoczyć – naśladują innych, to smutne jak bardzo proces socjalizacji upośledza naszą indywidualność. Większość potrafi tylko naśladować.
Rozgrzani i weseli, kończymy naśladując odgłosy zwierząt. Jak Jurek przekonuje, każdy powinien wybrać sobie najbliższe zwierze – to ma odpowiadać naszemu zwierzęciu totemicznemu. Wyjemy, piejemy, ryczymy, muczymy… masa dobrej zabawy; są wśród nas poważni biznesmeni, prawnicy, lekarze, pracownicy akademiccy – z początku byli sceptyczni, ale teraz i oni widzą w tym pożyteczną rozrywkę. Opodal, ścieżką idzie jakaś duża zorganizowana grupa ludzi, patrzą na nas zaciekawieni, a my im machamy i pozdrawiamy ich indiańskim HOOŁ! Jak niewiele potrzeba do bycia szczęśliwym!
Na spacerze robię około 20 km.
Przy kominku ogień tak mnie pochłania, że nie idę do sauny, wolę kontemplować płomienie.
O 19-ej Stefan zaczyna swoje zajęcia, ma mówić o przepisach, ale gubi wątek receptur kulinarnych i miksuje filozofię ekologiczną, medycynę wschodu, sekrety makrobiotyki i własne bogate spostrzeżenia. W sumie przez półtorej godziny udaje się z niego wyrwać i ze strzępów złożyć jakieś sześć przepisów. Na szczęście dziś od samego początku jest z nim Marcin, jego asystent, który tłumaczy co Stefan miał na myśli, dokańcza to co zaczął, uściśla i klaruje. Nim wyjdziemy z sali odbywamy seans medytacji z panią doktor.
Dziś ważę: 65kg

Sobota 8 dzień
Kolejna noc z małym zapotrzebowaniem na sen, nie czułem potrzeby snu do drugiej, budzę się o szóstej wypoczęty, szczęśliwy.
Idziemy nad morze, czujemy jedność grupy, znamy się zaledwie kilka dni, ale właściwie już każdy z każdym, przez ten czas zdążył wdać się w krótszą lub dłuższą dyskusję, rozmawiamy swobodnie, nie z musu, ale z przyjemności.
Dochodzimy do plaży, robię zdjęcie molo falochronu, we wstającym słońcu w zestawieniu z urokiem morza i piasku – robi bajeczne wrażenie. Biegniemy wzdłuż morza. Podczas ćwiczeń, w otoczeniu „naszych” drzew, wykonujemy co komu podpowiada wewnętrzny podszept. Na zakończenie Jurek uczy nas nowego tekstu piosenki – tańczymy ją w kręgu: Duchu pokoju, na Twą rzecz oddaję moje siły, niech miłość zwycięża, a wojna zaginie, pokój na Ziemi!
Kiedy pani doktor zapytała mnie, podczas obchodu jak się czuję, odparłem zwięźle: jak młody Bóg – bo tak właśnie się czułem.
Wieczorem jest oficjalne zakończenie głodówki, wiele osób wyjedzie w niedzielę przed południem. Agnieszka wygłasza mowę pożegnalną, bogatą w obrazowe treści związane ze Zdrowym Życiem. Potem Stefan gra na flecie, na dwóch, a ostatecznie zwiększa ich ilość do czterech… wszyscy są oszołomieni. Zaczyna krążyć magiczny patyk, ten sam, przy którym witało się skupisko obcych ludzi, ten sam patyk teraz służy do pożegnania. Każdy mówi coś od siebie, bez obłudy i muszę stwierdzić, że jeden element powiela się niemal w każdej wypowiedzi, jesteśmy pozytywnie zszokowani jak łatwo i przyjemnie przebiegł ten czas. Śpiewamy, śpiewamy wszelkie piosenki jakich nauczyliśmy się podczas zajęć z naszym niepowtarzalnym Indianinem. Jest super, i smutnawo zarazem, że ten czas musi się skończyć; ktoś z uczestników powiedział, że – mimo iż głodował – bawił się tu lepiej niż na Riwierze, i coś w tym jest!
Ważę 63 kg.
Gwidon Hefid (Zigi)













Gwidon Hefid (właściwie Zygmunt Krasuń), jest wegetarianinem od 1997 roku. Z zawodu: technik i socjolog, z zamiłowania: elektronik i filozof; propagator Zdrowego Stylu Życia. Wydał dwa zbiory poezji. Wiele podróżuje – z tego czerpie inspiracje do Życia. Więcej o autorze a także jego twórczości na: www.gwidonhefid.eu




- [str. główna] - [jak się przygotować] - [przebywanie na głódówce] - [głodówka w religiach] - [znani o głodówkach] - [fragment dziennika] - [wychodzeniez głodówki] - [kartki z poprzednich głodówek] - [pytania i wątpliwości] - [o nas] - [zaproszenie na głodówkę] - [zgłoszenia] - [zaproszenie na odchudzanie] - [polecane artykuły] - [kontakt] -